Sekrety amerykańskich milionerów czyli krezusi z sąsiedztwa
Thomas J. Stanley, William D. Danko
Wydawnictwo: Fijorr Publishing
ilość stron: 301
(Fragment Wstępu do II wydania)
( ) We współczesnym świecie grant, dotacja, gratisowe transfery z kasy publicznej czy wygrana na loterii stały się gwarantem szczęścia i sprawiedliwości, zaś dostatek zdobyte ciężką pracą to przeżytek, niekiedy wręcz przekleństwo. Czy trudno się dziwić, iż na skraju bankructwa znalazła się nie tylko Grecja i Portugalia, ale i takie potęgi gospodarcze, jak pokaźna Brytania, Belgia, Włochy, a bezrobocie – w, znajdujących się od 4 latach w zapaści gospodarczej, Stanach Zjednoczonych – jest dwucyfrowe.
Zamiast powrócić do starego, sprawdzonego modelu: przedsiębiorczości, odpowiedzialności, oszczędzania i mocnej pracy, którego owocem było za każdym razem dostatek narodów, przywódcy polityczni i związkowi odgrażają się, iż kapitalizm ukrócą a bogatym utrą nosa. Jaskrawym przykładem takiej filozofii jest ogłoszony poprzez prezydenta Stanów Zjednoczonych, program odbudowy gospodarki, który ma polegać m.in. Na nałożeniu na najlepiej zarabiających Amerykanów, tych których dochód przekracza milion dolarów rocznie, dotkliwego podatku; mówi się nawet o przedziale marginalnym na wysokości 80 procent.
W USA opresyjne podatki (do 95 procent) od najlepiej zarabiających to żadna nowość. Zaskakujące jest jednak to, iż tym razem autorem pomysłu opodatkowania najbogatszych nie jest lewicowy intelektualista czy ambitny populista, ale jeden z najbogatszych ludzi świata, finansista, multimiliarder, Warren Buffett. Otóż, giełdowy Prorok z Omahy, uznawszy że zanosi do urzędu skarbowego mniej (17,7 proc.) podatku dochodowego niżeli jego sekretarka (30 proc.), uderzył się w piersi i zaproponował – zresztą nie on jeden, podobnego zdania są inni amerykańscy nababowie m.in. George Soros czy Bill Gates – żeby kongres, w imię sprawiedliwości społecznej, obciążył jego i innych najbogatszych super podatkiem.
Tymczasem, „podatek Buffetta", bo tak go ochrzciły media, nie tylko nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością społeczną, on co gorsza jest oparte na błędnych przesłankach. Po pierwsze, nieprawdą jest iż Buffett płaci mniej niżeli jego sekretarka. Dziecko jest w stanie wyliczyć, że 17,7 procent od 1 miliarda (bo tyle niekiedy zarabia Buffett) to 177 milionów dolarów, podczas gdy 30 procent od dochodu sekretarki, czyli od 50 tysięcy dolarów, to zaledwie 15 tysięcy dolarów. Różnica kolosalna. Po drugie, to że sekretarka pracuje jest realne dzięki czemu, iż Warren Buffett stworzył jej miejsce pracy. Zresztą Bufett płaci sekretarce widocznie więcej.
Będąc jej pracodawcą pokrywa za nią połowę składek ubezpieczenia socjalnego (ok. 8 proc. Dochodu sekretarki), ponosi koszty jej urlopu, choroby, ubezpieczenia lekarskiego i sporo innych wydatków. Pomijam już fakt, że z danych amerykańskiego fiskusa (IRS) wynika, iż osoby zarabiające w przedziale od 34 – 50 tysięcy dolarów płacą efektywnie zaledwie 10 procent podatku, a nie jak wyliczył Buffett, 30 procent. A także to, iż 5 procent najlepiej zarabiających Amerykanów płaci blisko 30 procent wolumenu podatków, połowa Amerykanów płaci 90 procent podatków, zaś druga połowa nie płaci ich w ogóle.
W umysłach laika pojawia się pytanie: czy to możliwe, żeby Buffett się pomylił? aby lekką ręką chciał oddać kilkaset milionów dolarów rocznie? Qui bono? Wszak Ludwig von Mises pisał, iż człowiek działa racjonalnie, a więc tak, żeby było mu lepiej. Być może Buffett ma wyrzuty sumienia i w ten sposób chce je zmazać? To wyjątkowo prawdopodobne, jednak zbyt proste wytłumaczenie. A może obawia się o swoje życie? W Stanach Zjednoczonych narasta wrogość wobec najbogatszych, więc guru nie chce podzielić losu krezusów, którzy zginęli na szafotach Paryża czy w kazamatach St. Petersburga. Zwłaszcza, iż Buffett nie jest człowiekiem rozrzutnym, wystarczy mu te kilkaset milionów, które ma na książeczce. Tomożliwe, choć niewiele prawdopodobne. A może ten wybitny inwestor nie zna podstaw ekonomii? To niemożliwe. On należycie wie, że wysokie podatki nie są warunkiem sprawności gospodarczej, wydajności działania państwa, czy choćby sprawiedliwości społecznej, cokolwiek pod tym terminem rozumieć. Wręcz przeciwnie. Buffett niejednokrotnie mówił, że wysokie podatki są źródłem marnotrawstwa, błędnej alokacji zasobów, zmniejszają motywację do pracy i demoralizują. Wie należycie, iż w krajach mniej liberalnych, gdzie ludzi bogatych traktuje się widocznie gorzej niżeli w Stanach Zjednoczonych, gdzie państwo jest „solidarne" i „pochyla się nad ubogimi", obciążenia podatkowe niżej zarabiających są wyższe niżeli w USA; biedni płacą całą masę podatków pośrednich (VAT, akcyza itp.), które nakładane są na bogatych w celach redystrybucyjnych po to wyłącznie,starczyło na wyrównywanie szans ludziom „mniej uprzywilejowanym". Chociaż samo zabieranie bogatym i dawanie biednym – pisze Bertrand de Jouvenel[1] – nie wystarcza. Trzeba także zabierać biednym,starczyło dla mniej biednych.
Lektura „Sekretów." dowodzi ponadto, iż ludzie zarabiający1 mln dolarów rocznie rzadko kiedy są milionerami. Jedynie co ósmy z tej grupy majątek wart milion dolarów lub więcej. Reszta – piszą Stanley i Danco – płaci rachunki i podatki. Dlaczego mimo wysokich dochodów nie są w stanie dorobić się miliona? Przyczyny takiego stanu rzeczy – wyjaśnia Thomas J. Stanley w swojej najnowszej książce – są właściwie dwie: ludzie ci nadmiernie konsumują[2], płacąc przy tym horrendalne podatki. Niemal połowę ich dochodu pochłania fiskus, stąd nie są w stanie zgromadzić majątku trwałego o wartości przekraczającej 1 milion dolarów. Jeśli zapłacą ponadto „podatek Buffetta" znajdą się – to nie żadna przesada – w przypadku naprawdę trudnej. Pamiętajmy też, iż 1 milion dolarów rocznie nie zarabia się przypadkowo. Takie dochody osiągają wysokiej klasy specjaliści; lekarze, architekci, pisarze, inni twórcy kultury, menadżerowie korporacji – słowem ludzie mający specyficzną wiedzę, talenty i doświadczenie. Uderzenie ich po kieszeni odbierze im motywację do aktywnej pracy, albo zmusi do wyjazdu w bardziej przychylne rejony świata. Takie zjawisko miało miejsce w znacznej Brytanii, mniej więcej 60 lat temu. Dotkliwe opodatkowanie elity intelektualnej i gospodarczej kraju doprowadziło jej część do zmiany zawodu, wielu Anglię opuściło, kierując się na drugi brzeg Atlantyku, reszta po prostu wybrała status rentiera. Od tego czasu gospodarka (i kultura) znacznej Brytanii stacza się po równi pochyłej.
Aby poznać prawdziwą przyczynę masochizmu fiskalnego Warrena Buffetta starczy sięgnąć po liczydło. Gdyby miliarder naprawdę nie chciał sporych pieniędzy mógłby w każdej chwili przeznaczyć wszystko co ma na cele dobroczynne[3]. On jednak wie,pokaźna kasa zagwarantuje dużą władzę, tym bardziej, gdy ma się życzliwość rządzących. Skomplikowane żeby jej nie miał, skoro głośno domaga się podwyżki podatku. Politycy to kochają. Buffett, jak każdy normalny człowiek i biznesmen nie cierpi konkurencji. Wie prawidłowo, iż jeśli on od zarobionego 1 miliarda dolarów zapłaci 80 procent podatku, to na rękę zostanie mu nieco ponad 200 milionów, gdy tymczasem Smithowi czy Wilsonowi, którzy zarabiają 1 milion rocznie „tylko" niewiele powyżej 200 tysięcy dolarów. Niby podatek „taki sam", a jednak różnica ogromna. Przy takiej przewadze, ani Smith ani Wilson nie są w stanie zrobić Buffettowi konkurencji, a jeśli już, będzie im wyjątkowo trudno. I to jest podstawowy powód, dla którego ludzie bogaci nie boją się podatków. Tym bardziej,posiadają możliwość pokrywania większości swych wydatków z przychodów firm, których są właścicielami. Państwo dba o to, by firmom tym nie stała się krzywda ze strony konkurentów. A jeśli nie daj Boże przydarzy im się kryzys, jak obecny, są na tyle szerokie, iż rząd nie pozwoli im upaść. Super podatek zapłacony od dochodu okaże się wówczas dochodową inwestycją. Dlatego, rację ma Herman Cain, kandydat na prezydenta w nadchodzących wyborach, mówić, że „Okupujący Wall Street" powinni przenieść swoje demonstracje na 1600 Pennsylvania Avenue, pod Biały Dom, bo tam jest jaskinia zła.
Pisałem, iż w ciągu 14 lat od jej wydania książka Stanleya i Danco nie straciła na aktualności. I to jest prawda, gdy chodzi o jej warstwę filozoficzną. Zmieniły się niektóre realia finansowe i demograficzne. Zastanawialiśmy się nad specjalnymi przypisami aktualizującymi informacje sprzed 15 lat, lecz i tutaj doszliśmy do wniosku, że jest to właściwie zbyteczne. Po pierwsze, odsetek ludzi z posiadajątkiem powyżej 1 miliona dolarów, po chwilowym wzroście w początkach XXI wieku do ok. 4 proc., po 2008 roku, kiedy Stany Zjednoczone wpadły w spiralę kryzysu, wrócił do swego normalnego poziomu 3,5 procent, jaki notuje praktycznie od przełomu wieku XIX i XX. W okresie dekady od momentu pierwszego wydania, do końca 2007 roku, zmieniły się drastycznie ceny domów, w niektórych rejonach wzrosły one aż o 80 proc. I więcej. Aczkolwiek obserwowana od 3 lat korekta rynku nieruchomości sprowadza je do normy, a choćby poniżej. Odnosi się to także do relacji dochodu do wartości nieruchomości, która powróciła do proporcji z połowy lat 90. Ubiegłego stulecia. Wzrosła natomiast liczba ludzi biednych. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Primo, kryzys, secundo, polityka rządu stymulująca konsumpcję, tertio, fatalne błędy banku centralnego FED, które niemal całkowicie zniechęciły Amerykanów do oszczędzania. Wreszcie, inflacja, z wszystkimi swoimi konsekwencjami, jak wzrost cen bez wzrostu wartości, czyli spadek siły nabywczej pieniądza rodzący bańki inwestycyjne czy to na rynku surowców czy na Wall Street.
Co prawda, nie do końca udała się autorom prognoza gospodarcza sięgająca roku 2005, nie przewidzieli także głębokiego
kryzysu, jaki owładną Stanami Zjednoczonymi i światem w ogóle, mimo to ludzie, którzy żyją po milionersku, a więc
gospodarni, ciężko pracujący, rzetelni, dobrzy ojcowie i mężowie nadal mają się widocznie lepiej i są szczęśliwsi, od uganiających się w ferrari utracjuszy w garniturach od Armaniego z rolexami na przegubach, a więc tych, którzy po milionersku wyglądają. Termu właśnie zagadnieniu poświęcona jest najnowsza książka Thomasa J. Stanleya, „Przestań zgrywać milionera, lepiej nim zostań"[4].
Jan M Fijor