Ja tej wojny nie wywołałem, ba, pewnie byłbym jej przeciwny! Robiłem, co mogłem: urodziłem się, gdy zdawało się, że jest już po wszystkim, w kwietniu 1947 roku, więc było dosyć czasu, żeby ruiny uprzątnąć, poległych pochować, a winnych złapać i ukarać.
Byłem jedynakiem, moi poprzednicy, czy może poprzedniczki zostały usunięte, bo mamie-Różyczce ciąża wciąż groziła śmiercią. Lekarze odradzali, zresztą mama-Różyczka dobrze wiedziała, że po getcie krakowskim, obozie w Płaszowie, Auschwitzu, Ravensbrücku i Malhoffie noszenie ciąży mogłoby posiadać tragiczne konsekwencje.
Dopiero dr Konstantynowicz, ginekolog-legenda krakowska, człowiek głębokiej wiary i dobroci, którego miałem poznać dużo później i grać z nim w brydża, dał, nie bez wahania, zielone światło, żeby zachować ciążę.
Czyli mnie. Ułożony byłem poprzecznie, poród był niełatwy, za to los obdarzył mnie czepkiem. Na niedługo, rzecz jasna, i bez spodziewanych przywilejów losu.