Losy młodego Polaka, którego wojenne drogi wiodą do Frankfurtu nad Menem, gdzie pracuje w jednym z hoteli jako kelner, w grupie młodzieży pochodzącej z krajów okupowanych poprzez Niemcy. W tym wrogim świecie znajduje całkiem niespodzianych sojuszników.
Są nimi wszyscy, których dosięgła wspólna wojenna mitologia. Także młodzi Niemcy. Jak większość prozy Tyrmanda i ta książka oparta jest na elementach biograficznych. Jest to opis losów człowieka znakomitego, którego młodość została naznaczona poprzez okupację, politykę i emigrację.
I jak zawsze jest to proza pisana wbrew ustalonym regułom, przedstawiająca obraz wojny nie do przyjęcia przez władze PRL. A czy do przyjęcia dzisiaj? Jakże klawo jest być młodym, nikim, niczym, żadnym, trzymać z kelnerami i posługaczkami, z windziarzami, stenotypistkami, woźnymi, sprzątaczkami, konduktorami, manikiurzystkami i szoferami.
Jak fajnie jest być z nimi na ty, słuchać ich wymyślań i marzeń, jeść byle co i radować się małą zdobyczą: nową, głupią, źle ubraną dziewczyną, trafioną na lewo kolacją, paru kieliszkami wódki, na które udało się kogoś uderzyć, biletem na mecz za darmo, papierosami, którymi częstują możni tego świata, ci, którzy mogą sobie pozwolić na częstowanie.
Jak cudownie jest obijać się po niedużych, niklowych, pseudonowoczesnych barach i tanich knajpach, gdzie wszystko jest zrozumiałe i interesujące, wystawać godzinami w bufetach dworcowych albo leżeć leniwie na pryczach baraków po robocie, na samym dnie mulistej, ciepłej, żadnej egzystencji.
Jak dobrze jest minąć szczęśliwie, ukradkiem, komisariat policji na parterze, wyjść na świeże powietrze świtu i stać na czystej, pustej ulicy.