Narty były ze mną od dzieciństwa. Za moim rodzinnym domem jest nieznaczna górka. Gdy miałem te kilka lat, była to dla mnie jednak pokaźna góra. Każdej zimy, a były one wówczas mroźne i śnieżne, spędzaliśmy na niej z bratem całe dni.
Dziadek zapinał nam drewniane narty z wiązaniami Kandahar, a babcia przypominała, aby wrócić przed zmrokiem. Pierwsze kilka zjazdów to była prawdziwa jazda terenowa. Później mieliśmy już,,boisko", czyli ubity stok, z tą tylko różnicą, iż ratrakiem byliśmy my z bratem i nasi koledzy.
Z czasem nasza górka trochę mi się znudziła, więc rozpocząłem,,eksplorację" okolicznych lasów i znajdujących się tam skoczni. Wtedy choćby do głowy mi nie przyszło, iż kiedyś będę chodził na nartach po wysokich górach.
W szkole podstawowej po raz pierwszy byłem zimą w górach. Rodzice zabrali mnie na zakładowy wyjazd narciarski na przełęcz Kubalonka. Zobaczyłem wtedy, jak wygląda wyciąg narciarski i iż ludzie tam jeżdżący mają zupełnie inne narty i buty niżeli ja.
Od tego momentu rozpoczął się dla mnie etap narciarstwa zjazdowego. Na zjazdówkach ciągle mi jednak czegoś brakowało. Chyba chodziło mi o tę nieskrępowaną wolność, którą dają narty z wolną piętą. W tym czasie zaczęła się rozwijać we mnie miłość do gór.
Coroczne wyjazdy na tygodniowe obozy zimowe do schroniska na Hali Rysiance sprawiły, iż w głowie miałem tylko ośnieżone szczyty. Pilsko widziane z okien schroniska na Rysiance wydawało mi się wtedy szczytem marzeń.
Z czasem góry zaczęły mnie fascynować pod każdym względem. Był to okres ogromnych sukcesów naszych himalaistów: Jerzego Kukuczki i Krzysztofa Wielickiego. To wszystko niesamowicie rozpalało moją wyobraźnię.
Zacząłem się wspinać. Złapałem bakcyla wspinania i ta pasja w zasadzie towarzyszy mi do dnia dzisiejszego - wciąż się wspinam z obszerniejszą albo mniejszą intensywnością. Na studiach zapisałem się na kurs przewodników beskidzkich organizowany poprzez Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich w Katowicach.
To była niesamowita przygoda. Zaczęły się cotygodniowe wyjazdy w różne góry z noclegami w szałasach pasterskich. Na jednym z wyjazdów w dużej Fatrze zobaczyłem dwóch ludzi poruszających się na nartach skiturowych.
Od razu chciałem posiadać taki sprzęt, ale zdobycie czegoś takiego w Polsce graniczyło z cudem, nie mówiąc już o cenie. Kupiłem więc drewniane narty firmy Germina bez krawędzi, do których zamontowałem stare wiązania typu Kandahar, a za foki posłużyły mi pasy samochodowe, z jodełką wypaloną lutownicą.
Foki te nie miały żadnego poślizgu. Przy każdym kroku trzeba było podciągać całą nartę, lecz nieźle trzymały podczas podchodzenia. Z dzisiejszej perspektywy całe to wyposażenie było totalnym nieporozumieniem.
Wtedy jednak w ogóle mi to nie przeszkadzało, ponieważ na takich nartach jeździłem w dzieciństwie i byłem do nich przyzwyczajony. Największe katorgi przechodziła moja żona, Jadzia, która na takim sprzęcie, z ciężkim plecakiem, musiała się uczyć jeździć.
Na szczęście etap nart Germina i pasów samochodowych w roli fok nie trwał zbyt długo. Udało nam się nabyć narty z krawędziami, wiązania Silvretta 300, buty wspinaczkowe Koflach i, co najważniejsze, foki z prawdziwego zdarzenia.
To była już inna jakość skituringu. Wprawdzie cały sprzęt trochę ważył, jednak wtedy nie miało to dla mnie znaczenia. Liczyła się tylko ta niesamowita wolność poruszania się w górach Powyższy opis pochodzi od wydawcy.