Na podwórku mojego rodzinnego domu stało w obszernej donicy drzewo cytrusowe, które dzielnie rozkwitało wśród jabłoni, chwastów i agrestu. Pod nim mój dziadek w bezzębnych ustach trzymał papierosa bez filtra, w trakcie gdy reszta spoczywała w kieszeni na jego piersi.
Czasami na ramieniu siadała mu udomowiona, kulawa sroka, która dziobem wyrywała jedną bibułkę wypełnioną tytoniem i leciała w enigmatyczne miejsce schować zdobycz. Scena ta powtarzała się wielokrotnie. Na bajkę nie ma pytań – brzmiało powtarzane kiedyś żydowskie przysłowie.
Cudami nie mniejszymi niżeli czyny Elimelecha były i to drzewo cytrusowe, i udomowiona sroka. Nie do uwierzenia była również historia mojej prababki, która przez wojnę ukrywała żydowskiego przechrztę, a następnie wzięła z nim ślub.
Na tym samym podwórku, gdzie bawiłem się latami, w miejscu po starym domu i chlewiku, w którym mój przyszywany pradziad ukrywał się przed Niemcami, patrzyłem przez liście na słońce i księżyc, widziałem przemijanie i wzrastanie, całe piękno i grozę życia.
Żyłem z tą przeszłością i przyszłością, prawdą i zmyśleniem, stopiony z nieskończonością, więc też nicością, która tak często spoglądała na mnie, a ja – na nią. Na początku bowiem było słowo bejt, czyli dom.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.