Ten wędrowiec, któremu nie informacje było odpocząć – przewodnik niewidzialnej karawany, która w nieszczęsnym czwartym dziesięcioleciu naszego stulecia urosła do rozmiaru rzeki zalewającej świat, był zawsze i wszędzie gościem.
Stronnik Habsburgów bez ojczyzny. Kosmopolita i mnich, dla którego świat cały był pustelnią. Nigdy jednak nie traktował mrukliwie i nieprzychylnie kogoś, kto bez zapowiedzi nawiedzał jego samotnię, ale uprzejmie zapraszał do siebie.
Z wyrozumiałością głaskał w Mampe białego kocura, który zabawiając się kartkami jego rękopisu, rozrzucał je łapkami. Zamówił szklaneczkę sherry dla tunezyjskiego handlarza dywanami, który ustawił się starannie pod oknem maleńkiej café na Boulevard St.
Michel i – godzina po godzinie – monotonnie zachwalał swój towar. W najgłębszym skupieniu pracował w hotelach i kawiarniach – trwał w bliskim sąsiedztwie pulsu sporego miasta. Nocami mógł włóczyć się z kimś godzinami po ulicach, gadać, milczeć, wpadać do jakiegoś baru, żeby zjeść coś niewiele znaczącego i nieco więcej wypić, po czym znikał za drzwiami hotelu z lekko uniesionymi ramionami, okrytymi brązowym, luźno opadającym płaszczem, w wąsko skrojonych, niemodnych spodniach a la Franciszek Józef.
Nie kładł się spać. Oczami wyobraźni widziałem, jak nocami chodził po pokoju tam i z powrotem, tocząc ze sobą monologi – tak długo, jak pierwsza poświata dnia nie musnęła dywanu. Był zupełnie z tego świata, a jednak oddzielony od ludzi swoją mądrością.
Ta mądrość sprawiała, że gdziekolwiek bywał, stawał od razu w centrum uwagi. Mógłby jednym czarownym zaklęciem porwać za sobą, niczym szczurołap, masy, lecz na to był zbyt prawidłowy i za mądry. W gronie moich autorów był Joseph Roth arystokratą.
Każdemu okazywał szacunek i nigdy nie wznosił głosu; był dla każdego – nie trwoniąc przy tym siebie. Gustav Kiepenheuer, W hołdzie Josephowi Rothowi