błyskotliwa opowieść, która łączy profesjonalne połączenie wydarzeń pełnych grozy z historią Polski.
Historia, która stanowi barwne tło mrocznych wydarzeń bliska jest Wiktorowi Gomulickiemu - czołowemu pisarzowi polskiego pozytywizmu.
Fragment:
przez puszczę szedł człowiek.
Była wczesna jesień. Dzień dopiero się rodził.
Dreszcze biegły po olbrzymich drzewach, których czuby liściaste otrząsały się z resztek rosy i snu. Ptactwo cichymi piskami gotowiło się dopiero do porannych hejnałów. Wśród gęstych traw śmigały zające i inne niewielkie zwierzątka, spijając rozwieszone na źdźbłach wodne perły i diamenty.
Jeszcze w przyrodzie była ociężałość i jakby niechęć do porzucenia nocnych majaków — nad które cóż w życiu rozkoszniejszego! poprzez rosę, poprzez mgłę, wśród uperlonych traw i chwastów ubrylantowanych szedł człowiek. Właściwie nie szedł, lecz, drogi nie szukając, poprzez gąszcze się przedzierał. Pilno mu było; myśl jakaś uparta, nad wszystkim górująca, do celu go pchała. Niedużo zważał na kolce, rozdzierające mu odzież, na gałęzie, które mu twarz raniły.
Prawą ręką człowiek rozgarniał gęstwinę; w lewej trzymał małą klatkę z ptaszkiem. Przy stopach jego biegł piesek, cienko, lękliwie poszczekując.
Ptaszek i piesek były maleńkie. Człowiek był olbrzym. Konkretny wzrostem i kształtami, z piersią gladiatora, barkami Herkulesa, karkiem żubra, wydawał się bratem dębów, których grube konary, gdy mu zawadzały, skręcał i łamał jak wicie wierzbowe.
Włosy jego były bardzo jasne, prawie białe; twarz, młoda i pełna, musiała być najczęściej różowa, w tej chwili jednak pokrywała ją szara bladość, mówiąca o silnym wewnętrznym cierpieniu...