Opowiadanie obyczajowe dla młodzieży z potężnym wątkiem miłosnym. Czy pamiętacie, jak to było w maturalnej klasie? Jak zawiązywały się przyjaźnie i miłości, jak wyglądały wtedy prywatki, nazwane później imprezami, i jak się wtedy podchodziło do życia, do nauki?
Norbert, zwany przez przyjaciół Norim, jest zwykłym chłopakiem z blokowisk znajdujących się gdzieś w szarej rzeczywistości Polski B. Osiedle pełne zawiści biednych sąsiadów, gdzie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Do tego szare bloki z płyty, nudne, nieciekawe podwórka, lecz za to z niewielkim lasem i rzeką w pobliżu. Życie płynie w tym miejscu leniwie i monotonnie. Zmęczenie i beznadzieja wyzierają z każdego zakątka osiedla. Nori jest nieśmiały, a jako dziecko zaprzyjaźnił się z równie cichą i nieśmiałą dziewczynką o imieniu Kinga, którą z wyłącznie sobie wiadomych pobudek nazwał Malutką. Ich wspólne zainteresowania i upodobania i trzymanie wspólnego frontu przeciw złowrogości i podłości destrukcyjnych ich ludzi przetrwały próbę czasu i zadzierzgnęły potężny związek przyjaźni, która z czasem przerodziła się w miłość.
Malutka to zresztą nie jedyna osoba, której Nori nadał przydomek. Jego przyjaciel pozostał Kurakiem, a dziewczyna Agą, mimo iż nie było to jej prawdziwe imię. Akcja książki rozpoczyna się w chwili, kiedy młodzi biorą udział w pierwszym poważnym balu, zwanym potocznie studniówką. Wówczas to wszyscy w klasie dowiadują się o istnieniu Malutkiej, która tylko na pierwszy rzut oka jest normalną dziewczyną. Jest rok 1989, przeddzień obalenia komunizmu.
Historia ma dużą głębię w sobie, mimo wydawałoby się zbyt prostej konstrukcji literackiej. Pozbawiona jest opisów, a w dialogi trzeba się wczytać, by wyłapać autora danej wypowiedzi. Atrakcyjna jest także forma narracji w formie myśli bohaterów, jakby sobie samym relacjonowali to co widzą i robią w danym momencie.
Historia młodzieńczej miłości, jaką każdy romantyk chciałby przeżyć, a która prawidłowo się kończy, lecz musi pokonać liczne przeciwności losu. Na szczęście na swojej drodze młodzi ludzie spotykają nie tylko złych, lecz i dobrych ludzi, od których nierzadko udaje im się dostać pomoc.
Robert Wójcik — podróżnik pomieszkujący niegdyś w USA, sporej Brytanii, Francji i Niemczech. Jednak najszczególniej ukochał polskie Bieszczady z ich monumentalną ciszą i wszechogarniającym spokojem.
Pan Wójcik pisze dużo. W jego twórczości przewijają się doświadczenia pokolenia wychowującego się na „socjalistycznym" podwórku — chłopaka od dzieciństwa obowiązkowo radzącego sobie ze zjawiskiem dorosłości wieku dziecięcego, kiedy polskie osiedla w czasach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pełne były gromady umorusanych dzieciaków bawiących się nie wiadomo w co do późnych godzin wieczornych, bez żadnego dozoru zapracowanych rodziców. Do tego atmosfera robotniczego osiedla niekoniecznie wielkiej aglomeracji miejskiej. Sam siebie nazywa dzieckiem ulicy, trochę ministrantem, trochę chuliganem, trochę zwykłym chłopcem. Zapewne ta dziwna mieszanka wykształciła w nim pisarską wrażliwość zezwalającą na eksponowanie swoich marzeń poprzez pisanie. To, co go ukształtowało, spowodowało jeszcze, iż trzeźwo i realnie spogląda na doczesność i w taki sam sposób traktuje religię. Pan Wójcik twierdzi, iż należy mieć dystans do religii, polityki i pieniędzy. Stąd jego umiłowanie przyrody i prostych, jasnych układów międzyludzkich. Ma wyjątkowo autoironiczne poczucie humoru.
To, co ukształtowało, spowodowało także, iż trzeźwo i realnie spogląda na doczesność i w taki sam sposób traktuje religię. Pan Wójcik twierdzi, iż należy mieć dystans do religii, polityki i pieniędzy. Stąd jego umiłowanie przyrody i prostych, jasnych układów międzyludzkich. Ma wyjątkowo autoironiczne poczucie humoru.