Rozpocząłem pisanie tych rozważań, kiedy brnąłem przez potok walk. Byłem rzucony w wody, które „trzeba było przepłynąć” (Ezch. 47:5), a w których musiałbym utonąć, gdyby mnie nie podtrzymała ręka Boża. Wycierpiałem utrapienia wszelkiego rodzaju. Po ciężkich bólach ciała nastąpił upadek ducha; przyłączyła się jeszcze żałoba po śmierci ukochanej matki i choroba osoby, droższej mi nad życie. Wody wzbierały stale piętrzącymi się falami. Nie wspominam o tym, by obudzić współczucie, ale aby dowieść, iż nie byłem marynarzem na suchym lądzie. Pływałem po morzach, gdzie rzadko bywa „cisza”; znam szał fal i szum wiatrów. A nigdy obietnice Boże nie były mi tak cenne, jak w owym czasie. Niektóre dopiero wówczas pojąłem: nie osiągnąłem tylko jeszcze terminu ich dojrzewania, gdyż sam nie dojrzałem, żeby ich sens pochwycić. O ileż cudowniejszą teraz wydaje mi się Biblia, aniżeli była dla mnie przed paru miesiącami! Niech więc nasz Pan raczy przyjąć tę służbę dla swoich owiec i jagniąt od swego niegodnego sługi!