Wbrew temu, co mogłoby się wydawać nam, coraz bardziej unifikującym swe obyczaje Europejczykom, świat ludów pierwotnych był kulturowo niepomiernie bardziej rozmaity aniżeli Europa, wraz z wyrosłymi z tego samego pnia rosyjską Eurazją i Ameryką.
Mówiąc o ludach pierwotnych, mam na myśli wspólnoty etniczne żyjące poza historią. Poza pisaną, linearną historią, która umiejscawia dzieje narodu – współczesny odpowiednik dawnego mitu – na konkretnej, wymierzalnej skali zmian i przeobrażeń.
Takich ludów prawie już nie ma na Ziemi: ich archaiczna kultura roztopiła się pod wpływem wszechogarniającej cywilizacji globalnej, z jej urbanizacją, industrializacją, wysokorozwiniętymi technikami komunikacji i homogenizacją masowej kultury.
Relikty tych ludów przetrwały jednak w rozmaitych miejscach naszego globu. Kilka z tych pozostałości znajduje się na obszarze Australii i Oceanii, który – traktowany jako całość – jest jedynym zamieszkałym makroregionem świata, w którym nigdy nie narodziły się cywilizacje.
Co więcej, autochtoni tego obszaru bardziej różnią się pomiędzy sobą niż my od bliskowschodnich Arabów czy Irańczyków choćby od europejskiego pochodzenia mieszkańców Dalekiego Wschodu. Większość wspólnot plemiennych była tam do niedawna swoistymi, zamkniętymi mikrokosmosami.
Australijscy krajowcy nie znali pojęcia dzieciństwa. Minimalny człowiek był dla nich osobą przygotowującą się do dorosłości. Ten docelowy stan był rozumiany przez dorosłych jako przejście przez inicjację i wejście w małżeństwo.
Do tego czasu dzieci należało przygotować do samodzielnego przetrwania w niełatwych warunkach codzienności.