Bezdomni zawsze są niewidzialni i za każdym razem znikają po cichu. Szczególnie wtedy, gdy… coś ich zjada. Islandia to raj na ziemi. Lecz nie dla bezdomnych – oni nawet w tak rewelacyjnym miejscu żyją na marginesie społeczeństwa, pozostawieni samym sobie.
Każdy dzień oznacza dla nich walkę. Walkę z nałogami, z biedą i z własnymi myślami. Najlepiej by było, gdyby po prostu zniknęli. I tak się właśnie dzieje… Grupa Niepozornych Narkomanów, żyjących na ulicach Reykjavíku, początkuje podejrzewać, iż coś zagraża ich życiu.
Próbują wyjaśnić przyczyny tajemniczych zaginięć swych znajomych, ale nikogo, poza nimi samymi, zdaje się to nie interesować. Badając kolejne, coraz bardziej niepokojące tropy, muszą zmierzyć się ze społeczną znieczulicą i z własnymi demonami.
Kto odpowiada za zniknięcia włóczęgów? I czy plotka o grasujących w okolicy kanibalach ma coś wspólnego z prawdą? W tej opowieści granica między rzeczywistością a paranoicznym majakiem staje się zaskakująco cienka.
Jak bowiem odróżnić prawdę od wytworu wyobraźni, gdy całe twoje życie przypomina senny koszmar? W akcie paniki i desperacji można popełniać różne głupstwa, a ludzie, którzy sięgnęli dna, wiedzą to nieprzeciętnie.
Ci zebrani tamtego wieczoru na parkingu zachowali więc spokój, pozorny. Najmłodszy z nich chciał zaraz pobiec do przeciwległych drzwi, ale reszta powstrzymała go, każąc mu siedzieć na dupie i nigdzie się nie ruszać.
I tak zamarli wszyscy, nasłuchując. Jedna z parkingowych lamp zaczęła niespokojnie brzęczeć, gdzieś w tle kapała woda – i tyle, zupełna cisza… Można było rzec, że wtedy także sam czas zwolnił, stanął w miejscu; bezdomni jednak czasu nie mierzyli, tak długo, jak nie zmuszały ich do tego siły wyższe.
Z jaką siłą mierzyli się teraz?