Ze stepu: „Gdy w r. 1924-ym podróżowaliśmy z moją żoną po północy Afryki, potem wylądowywaliśmy także dwa razy — w Senegalu i w Gwinei, a wszędzie Afryka spotykała nas z zaciekłą nienawiścią — nie ludzie, ale natura sama — konkretna, zdradliwa, nielitościwa.
Niby nieprzebrana kaskada rozpalonego i roztopionego do białości złota, leje słońce skądś z bliska swoje zabójcze promienie, które, zda się, nie wysuszają, lecz rozkładają krew, nużą mózg, drażnią nerwy.
Czarni ludzie, należący do niezliczonych ras murzyńskich, do tych wszelkich nieraz zupełnie ciekawych szczepów, noszą w mózgu i we krwi wszelkie oznaki zatrucia „gorącem światłem”, jak nazywają słońce, tego swego wroga, którego za boga nigdy nie mieli.
Powolni w ruchach, o ostrym, choć znękanym wzroku, z niechęcią do wysiłku, obojętni dla polepszenia swego bytu, żyjący wyłącznie dniem dzisiejszym, marzący o tym, co już od dawna minęło, niezaglądający w przyszłość, bo ona nic korzystnego i nowego im przynieść nie może czarni ludzie żyją z dnia na dzień, czekając na chwilę wytchnienia, chociażby miało to być ostatnim spoczynkiem w rozpalonej ziemi, w cieniu rozpaczliwie łamiącego ręce — gałęzie potwornego, pokoślawionego baobabu, podobnego do olbrzymiej kolumny, rodzącej szkaradne, ohydne w swych splotach węże, stwarzające szaro-różową, nagą koronę drzewa.
Nigdy prawie nie da się tu słyszeć głośnej mowy, gwałtownych ruchów, kłótni lub bójki...” Tak pisał Ossendowski blisko sto lat temu. Tak wyglądała wtenczas Afryka i Afrykańczycy. Oferowana książka jest niezwykle ciekawa, lecz czyta się ją – nawet i dziś – z pewnym smutkiem...