Sonet, oda, wiersz – ilu z nas, poza Andrzejem Kopackim, pozwoliłoby dziś sobie na taki triadyczny skok? Ilu żeby taki skok umiało wykonać? Odbicie jest tu z sonetu, z formy tyleż skodyfikowanej, co nieustannie modyfikowanej, uznawanej za sprawdzian umiejętności poetyckich autora.
Potem test jeszcze trudniejszy: lądowanie i odbicie z ody, nie byle jakiej, bo asklepiadejskiej. Wreszcie lądowanie obunóż – i wiersze wolne. Szczelne strofy sonetów i jeszcze szczelniejsza eolska metryka ód nie są dla Kopackiego gorsetem, bo autor opanował je do perfekcji.
A opanowawszy, mógł je rozszczelnić i poluzować na tyle, iż te formy mowy wysokiej otworzyły się na tumult współczesności: a to na kolokwializm albo wers ze szlagieru, a to znów na postać z masowej wyobraźni, jakąś sylfidę z tancbudy czy gwiazdora rocka.
To rozwichrzenie pozostaje jednak w ryzach, przywołując na myśl przepiękny bezład, beau desordre, na jaki pozwalali sobie w odach ich klasycystyczni twórcy. Można podczas lektury tropić historyczne wątki i odliczać miarę, byle tylko nie przeoczyć faktu, że ten teatr gestów i formuł, ta gra nienaturalnością i konwencją mogą być tu na ogół wyrafinowanym kostiumem erotycznego impulsu w drodze poprzez słowo do słowa.
Jerzy Jarniewicz