Proza Jarosława Błahego jest burzliwa jak fermentujące wino, transowa jak bełkot orfickiej wyroczni i obrzydliwa jak mięso koźlęcia gotowanego w mleku matki. Czerpie ona energię z żywiołów dionizyjskich, chtonicznych, transgresywnych, ufając bardziej ciągłemu, niezniszczalnemu, kobiecemu zoe aniżeli autonomicznemu, autodestrukcyjnemu, męskiemu bios.
Dla „zaklętego w szerszenim gnieździe" – piszącego siebie i o sobie – eseistyczna forma jest narzędziem samobójstwa dokonywanego na własnym ego. Wyszarpuje z siebie Błahy kawałki życiorysu, strzępy przeczytanych książek, powidoki dzieciństwa i snów, by ulepić z nich tekstowe, szerszenie gniazdo, na postrach dla zakłamanych i lękliwych, na pokusę dla szczerych i odważnych.
W mrocznym wnętrzu tych – zrodzonych z nietzscheańskiego ducha – tekstów kryją się szalone, zakazane, stłumione namiętności i pragnienia. Jak dobrać się do tego gniazda? Nie wzywajmy straży ogniowej. Wystarczy skonsultować się z własnym Cieniem lub przed lekturą przeczytać ulotkę: „Kontestacja, prowokacja, dynamika, bezczelne wystawianie czytelnika na próbę, świadoma gra z odbiorcą, to jest mój żywioł, jeżeli czytelnik nie chce podjąć dialogu z żywą, pulsującą tkanką, to niech spada" – kurtuazyjnie zastrzega Błahy.
Zatem: odwagi! Jacek Bielawa