Magiczny świat słuchowisk radiowych, w który wprowadza nas absolutny mistrz tego gatunku – Ireneusz Iredyński. Teksty te są nad wyraz sugestywne. Posiadają wielką siłę oddziaływania na czytelnika. Czyta się je korzystnie jak opowiadania.
Opowiadania, które składają się z samych dialogów. ZE WSTĘPU DO KSIĄŻKI: Oto mamy świeże wcielenie pisarskie Ireneusza Iredyńskiego: autor słuchowisk radiowych. Chociaż wielu z nas olśniewało się słuchowiskami po ich nadaniu, to w wypadku publikacji książkowej należy zastanowić się zawsze nad celowością przekształcenia form akustycznych w druk, nawet nawet owe mikrodramaty cieszyły się zasłużoną renomą.
Tak mówią ludzie niechętni publikowaniu dramatycznych form radiowych, ci, dla których radiowość jest czymś specjalnym, kategorią prawie mistyczną poprzez swą odrębność. Otóż nic bardziej fałszywego! Teatr radia ma przecież za scenę wyobraźnię słuchacza; wyobraźnia jest też sceną, na której ucieleśnia się lektura.
Słuchanie i czytanie oddziaływają na nas tylko poprzez jeden zmysł. Dobre słuchowiska (a co rozumiem przez ten przymiotnik, wytłumaczę za chwilę) nic nie tracą poprzez fakt publikacji, przeciwnie, wydrukowanie słuchowisk umożliwia powrót do dzieł, których żywot na antenie bywa z konieczności niedługi, czyni z ulotnej dramaturgii radiowej trwałe świadectwo dokonań artystycznych.
Słuchowiska Ireneusza Iredyńskiego doczekały się wielu pochlebnych recenzji; ktoś odkrył, iż to współczesna „szkoła uczuć"; lektura ich nie tylko potwierdza te opinie, dodam, że jest fascynująca. Iredyński, poeta, prozaik i dramaturg, powiedział w jednym z wywiadów: „jeżeli piszę dla teatru, to dlatego, że to, co chcę napisać, wybrało sobie teatr jako jedyną możliwość, jeszcze bardziej dotyczy to radia, instrumentu jedynego w swoim rodzaju".
Te słowa korespondują z moim wyobrażeniem o prawidłowym słuchowisku. Dla mnie bowiem korzystny dramat radiowy to utwór, który swą pełnię osiąga przez ograniczenie do głosów, jeżeli natomiast jest tak samo przekonywający w telewizji lub teatrze, to wówczas jest to, być może, dobra jednoaktówka,z całą pewnością niedobre słuchowisko.
Ludzie w mikrodramatach Iredyńskiego mówią nam o sprawach, które w telewizji czy teatrze nie mogłyby być w ten sposób ujęte, bowiem te GŁOSY obleczone w ciała, poruszające się po rzeczywistej scenie lub planie telewizyjnym straciłyby swą autentyczność, stałyby się płaskie lub pretensjonalne, byłyby nie do zniesienia.
Ich jedynym światem jest radio. Tylko tam te bezcielesne GŁOSY są prawdziwe. I jak się okazuje, zamienione w bezcielesność liter, mówią z takim samym przekonaniem! Ich jedynym światem jest radio... A przecież nie ma w słuchowiskach Iredyńskiego sztuczek technicznych, tych dźwiękowych rusztowań usiłujących imitować perfekcyjną budowlę, nie ma u Iredyńskiego uciekania się do pomocy aparatury, nie ma tych wszystkich zniekształceń i odkształceń akustycznych tak lubianych u jego „awangardowych" kolegów radiowych na Zachodzie.
Iredyński zaufał tylko słowu. Asceza, która okazuje się metodą bardziej radiową — jak mogli się o tym przekonać słuchacze — od wszystkich igraszek z taśmą. Słowo i czas są znacznym budulcem dramatów radiowych Iredyńskiego i to właśnie stanowi o ich radiowości; anegdota jest tylko pretekstem.
Słowa w słuchowiskach Iredyńskiego poprzez to, że zdane są tylko na siebie, przynoszą coś więcej aniżeli tylko przypisane im znaczenia, stają się znakami kulturowymi, socjologicznymi, a często — magicznymi. Przeistaczają świat rzeczywisty, mitologizują go, zaklinają.
Słowa właśnie organizują czas, są nie tylko jego fizycznymi wyznacznikami, lecz budują jego strukturę fantomastyczną. Słuchając tych dramatów, których czas rzeczywisty pokrywa się z czasem radiowym, uświadamiamy sobie, iż Iredyński przestrzega trzech jedności.
Jest to cecha ogólniejsza jego dramatopisarstwa, lecz rzadko się zdarza, aby te ograniczenia, stanowiące cechę konstytutywną, gwarantowały jednocześnie sukces artystyczny. Ten pisarz, mistrz w operowaniu formą, dla którego dramaturgia radiowa nie ma żadnych tajemnic, wykorzystuje swój kunszt nie dla popisywania się swą maestrią, lecz dla najbardziej przekonywającego przedstawienia problemów, dla budowania światów ułudnych a jakże prawdziwych i rzeczywistych, światów żywych więzi pomiędzy ludźmi!
Kiedy obcuję ze perfekcyjnymi dziełami, doznaję przewrotnej satysfakcji ze zniewolenia wizją artysty. Takiej właśnie satysfakcji doznałem przy lekturze „GŁOSÓW" i — jak przypuszczam — nie będę w tym uczuciu odosobniony.
ANDRZEJ WRÓBLEWSKI